Pytanie: „czy terapia małżeńska ma sens?” i przemyślenia ogólne.
Czy terapia małżeńska ma sens? I jak go nakłonić do terapii dla par?
Warto być szczerym ze sobą – emocjonalnie bezkompromisowym – i odpowiedzieć sobie na pytanie: czy czujemy, że tę drugą osobę kochamy lub czy ona kocha nas? Czy może kogoś potrzebujmy? Albo ta osoba potrzebuje nas. To jest kwestia kluczowa. I żadna odpowiedź nie jest niewłaściwa. Po prostu: wskazuje kierunek pracy.
O terapii małżeńskiej wiem tyle, że właściwie jej celem jest przygotowanie do terapii indywidualnej. Lepiej zaoszczędzić sobie nieco czasu i pracować nad sobą i/lub dać drugiej osobie wolność, w podejmowaniu decyzji, co do tego czy chce nad sobą jakąkolwiek pracę wykonać.
Czyli: czy odczuwa autentyczną potrzebę takiej pracy.
Nie można nikogo do terapii zmusić. A jeśli nawet, kogoś się na wspólną terapię uda zaciągnąć, to efekty są żadne.
Terapia (nie konsultacja, nie wizyta u psychologa) tylko terapia, to prośba skierowana do drugiego człowieka, związana z uznaniem, że nie jesteśmy sobie w stanie poradzić – w jakimś obszarze życia – bez wsparcia. Samo uznanie tego faktu, zauważenie go – wymaga świadomości siebie i tego, że dostrzeżony został obszar, który wymaga pracy.
Nie mówię, że taki rodzaj terapii nie pomaga. Pewnie pomaga wszystko to, w co wierzymy, że jest pomocne. Ale taką wiarę muszą mieć dwie osoby. Nie mam doświadczenia w terapii dla par, ale wielu moich znajomych tak – im akurat nie pomogła. Albo pomogła: skupić się na sobie.
Czasem warto zainwestować w to uświadomienie.
Podwalina wszystkich konfliktów
Podwaliną konfliktów, z kimkolwiek właściwie, jest potrzeba dominacji oraz chęć sprawowania negatywnej kontroli nad ludźmi. Jeśli się zastanowić: 90% naszych ludzkich „problemów” dotyczy relacji.
Nikt nie ma większych wyzwań np. z drzewami, albo z tym, że ogólnie sobie „istnieje” (jeśli zdrowie dopisuje).
Tam gdzie jest potrzeba kontroli, chęć zmiany drugiego człowieka na swoją modłę – tam nie ma miłości, bo miłość wynika z naturalnej akceptacji* drugiej osoby i chęci porozumienia, a to ostatnie wynika z kolei: z naturalnej potrzeby dbania o wspólne dobro.
*Akceptacja – warto sobie to gdzieś zapisać, ja tak zrobiłam – więc akceptacja NIE JEST godzeniem się na to, co nam NIE SŁUŻY.
Jeśli coś się w relacji „sypie”, np. sama relacja, to albo obie osoby, nie chcą o to wspólne dobro dbać (warto bez osądu zastanowić się dlaczego tak się dzieje) albo mają odmienną definicję tego, czym to wspólne dobro jest. I wtedy bardzo trudno spotkać się „w połowie drogi”.
I to jest w porządku, warto jednocześnie pozbyć się popularnego przekonania charakterystycznego nie tylko dla par, ale również dla grup, narodów i religii, mianowicie że „moja definicja wspólnego dobra jest mojsza niż … twojsza„
„Bycie razem” jest według Berna popularną techniką społecznego działania, ale to nie jest tak, że „bycie razem” jest obowiązkiem. To jest wybór. Tutaj warto odpowiedzieć sobie na pytanie czy „bycie razem” daje mi więcej korzyści niż „bycie samemu ze sobą”.
W znaczeniu: czy korzyści płynące z „bycia razem” są większe niż korzyści, które płyną z „nie bycia razem”. Każdy rozważa takie kwestie w sobie wewnętrznie. Wymaga to gotowości na zdobycie się na uczciwość względem samego siebie.
„Ale nie znasz mojej żony/męża, ona/on MOGLIBY zmienić „to” i „tamto”
Oczekiwania w zakresie tego co ludzie mogą lub czego nie mogą: weryfikuje rzeczywistość. Z mojego doświadczenia bywa ona bezwględna. Pewnie by mogli „coś zmienić” ale nie zmieniają 🤷🏻♀️
Nie chodzi o to, żeby ignorować, że on czy ona nie mają cech, które postrzegamy jako negatywne. Albo udawać, że nie zachowują się w sposób, który możemy uznać za raniący. Ale każdy ma takie cechy. I każdy pewnie kogoś kiedyś zranił, ponieważ nikt nie jest chodzącym ideałem.
Problemem nie są „jakieś cechy” czy „zestawy zachowań” ale pewna naiwna wiara, która płynie z wewnętrznego Dziecka, a którą to wiarę, trudno z siebie zeskrobać.
Wiara opiera się na sposobie myślenia, który każe nam mieć nadzieję, że po okresie socjalizacji pierwotnej, ktokolwiek jest w stanie realnie wpłynąć na zestaw cech i zachowań innej – dorosłej już przecież – osoby.
A jeśli ta osoba nie chce lub nie ma autentycznej potrzeby wprowadzania zmian w jakimś zakresie dotyczącym relacji, to jest właśnie historia o NASZEJ negatywnej potrzebie kontroli drugiej, wolnej jednostki.
I to nie jest o „tej osobie”. Trzeba wziąć odpowiedzialność za to, że jeśli relacja jest decyzją, to ktoś tę decyzję podjął. I nikt nikomu broni do skroni nie przystawiał. Życie płynie. Ludzie się zmieniają.
Brak świadomości powyższego, prowadzi automatyczne do wchodzenia w rolę „ofiary okoliczności” lub – próbując zmieniać kogoś na siłę – w rolę „kata”. Kata, dlatego że zmiana kogoś, kto zmiany nie chce, jest zachowaniem przemocowym. I to znów – nie jest o kimś.
To jest właśnie o tej potrzebie kontroli nad ludźmi.
Nie chodzi o to, że twój sposób bycia, twoje istnienie, nie może być częścią dramatu kogoś innego. Ale ty spojrzysz na to i dasz tej istocie całkowitą wolność i pozwolisz im mieć tyle dramatu na twój temat, ile tylko chcą. Ta osoba JEST PRZECIEŻ WOLNA.
I uświadomisz sobie, że ty wreszcie żyjesz bez sprzeczności i to twoja pełnia zakłóca sprzeczność w innych istotach.
Jayem (Jon Marc Hammer)
Nie wiem jaki jest tytuł powyższego przekazu, ale kiedyś sobie zapisałam. Mądre. Jayem jest kanałem Jezusa i ja Mu wierzę. Bo Jezus jest mądry.
Bystry bardzo.
Pozwól mieć ludziom „swój dramat” na „twój temat”
„Pozwolenie” czy „przyzwolenie”, żeby ktoś miał swój dramat, czyli: wolność w dramatyzowaniu – to jest właśnie oddanie negatywnej potrzeby kontroli, uznając, że każdy jest dorosły i odpowiedzialny za swoje przekonania, wybory i działania, które te przekonania generują.
Ktoś chce mieć dramat? POZWÓL mieć ludziom dramat. Niech twoja żona czy mąż, albo szef, pracownicy, rodzice czy ktokolwiek, kto chce mieć dramat, niech go po prostu ma.
Wiele kobiet zostało wychowanych w duchu egzystencji, której celem nadrzędnym jest „łagodzenie obyczajów” i nieustannie „gaszenie pożarów” i brania odpowiedzialności nawet za te, których same nie rozniecają.
Nie ma sensu brać odpowiedzialności za czyjeś dramaty, nawet jeśli one są nasz temat. To przyzwalanie buduje się wraz z dojrzałością emocjonalną. Co samo w sobie jest procesem wymagającym czasu (nie można dojrzeć szybciej niż faktycznie można).
O co chodzi w „dramatach”?
W dramatach chodzi o to, że … nie wiadomo właściwie, o co w nich chodzi. Jeśli na chłodno ocenić sytuację, to często „sytuacje dramatyczne” wyglądają tak: ktoś zaczyna się bawić przy tobie zapałkami (robi lub mówi coś co ma wywołać pożar). Nie reagujesz. Dostrzegasz, że dla większego efektu, robi to nad otwartym kanistrem benzyny, co ma cię sprowokować do reakcji. Nie reagujesz.
Tylko – co najwyżej – mówisz, jakie to może mieć konsekwencje, ale nie wyrywasz zapałek (jak zwykle) nie zakręcasz kanistra (jak masz w zwyczaju) – tylko dla bezpieczeństwa wychodzisz z pomieszczenia.
W poprzednim tekście zwracaliśmy uwagę na to, że jak coś nie jest miłością, to NIE ISTNIEJE. Jeśli ktoś chce walczyć, to albo się wciągniesz, albo wycofasz, albo to skonfrontujesz.
Chodzi o to, żeby przyzwolić – za radą Jezusa – na wybuch. Nie bać się wybuchu. Jako ludzie potrzebujemy czasem znaleźć ujście dla indywidualnych frustracji. Można – jeśli ktoś odbył terapię – spojrzeć na to z miłością, ale fakty zostawić dla siebie. To wiem od Jezusa.
Jeśli jest potrzeba: czasem można stanąć do konfrontacji. I te „konfrontacje” też przeprowadzać kiedy mają sens. Najczęściej dialog konfrontacyjny (jeśli obie strony byłby uczciwe) wygląda tak:
– nie będę z tobą rozmawiał/a w ten sposób
– w jaki?
– w oparty na faktach
Pamiętajmy, że mechanizm obronny projekcji jest bardzo silnym, nieświadomym mechanizmem obronnym. Więc wynajdywanie wad w kimś, do porządku dziennego przechodząc nad własnymi niedociągnięciami jest oczywiście łatwiejsze, niż przyjrzenie się dlaczego dana relacja wygląda w określony sposób.
Często konflikt, który pojawia się na zewnątrz jest wierzchołkiem góry lodowej przekonań, które za daną sytuacją stoją.
JEDNAK można je zmienić. One lubią się, co prawda nas „trzymać”, czasem nawet pazurami, ale MOŻNA je zmienić. Uzdrowić. Zaopiekować. Poddać terapii albo oddać je Bogu. Jak kto woli.
Efekt lustra w relacjach
W relacjach, efekt lustra – zdaje się – że jest najbardziej o tym, na co każdy z nas myśli, że relacji czy w miłości zasługuje, a nie o tym, na co faktycznie zasługuje. Ale to jest praca przekonaniami u samych podstaw.
Jeśli ludzki umysł, ma tak wielką moc, że według Kursu Cudów może nawet uwięzić Umysł Boga, to na pewno ma taką moc, że rzeczywistość może odzwierciedlić przekonanie np. zasługuję na „nic” – i wtedy Pan Wszechświat mówi: „proszę, oto twoje „nic” enjoy you experience„.
I to nie jest z tej naszej dorosłej części. Tylko pochodzi z dziecięcej (nie dziecinnej!), a ta część może być nadwyrężona psychicznie i stąd operuje takim, a nie innym przekonaniem.
Dziecko nie „myśli o sobie samo”, dziecko chłonie przekonania na swój temat, poprzez to jak jest traktowane. Ale dorosły człowiek może już „zacząć myśleć o sobie sam”.
Zdrowa relacja
Zdrowa relacja wymaga zaangażowania dwóch osób o określonym poziomie siły wewnętrznej. Wtedy, jeśli dwie osoby mają dostęp do „własnych zasobów” część zasobów może być przeznaczona na dzielenie się.
Wtedy właśnie ma miejsce: przepływ energii, który wzbogaca każdą stronę, co naturalnie wpływa na dobrostan „pary”, „małżeństwa” czy „rodziny”. Być może, można część tej wspólnej energii przeznaczyć na pracę terapeutyczną, ale obie osoby musiałyby zainwestować w taką pracę. I pytanie: kto ma więcej do przepracowania.
I nad czym para chce pracować? Nad „potrzebą kontroli” czy „nauką kochania”?
Bez siły wewnętrznej – nie ma miejsca – na dzielenie się, tylko jest czerpanie życia z drugiego człowieka. A energię trzeba szanować.
Jednak, kiedy ta siła wewnętrza jest (a to wymaga sporej pracy, żeby się do tych zasobów dostać) możemy mówić o zdrowej wzajemności i współtworzeniu. Ale właściwie tylko wtedy.
W takiej interakcji nie ma również potrzeby „posiadania racji” dlatego, że współtworzenie, jak pięknie ktoś powiedział „wynika wyłącznie ze ŚWIADOMEJ potrzeby, DZIELENIA SIĘ ŻYCIEM z drugą osobą”.
I tu sobie należy uczciwie odpowiedzieć na pytanie: czy mam się czym podzielić? Czy ta druga osoba chce i ma się czym dzielić ze mną? A jeśli ma, to czy to co oferuje, to jest to czego chcę? Albo: czy to, co dostaję mi wystarcza?
Zawsze trzeba się naradzić najpierw ze sobą (ale nie ze swoimi lękami, tylko z tym, co leży pod progiem tych lęków czyli z istotą samego siebie).
O zniewoleniu w relacjach
Zniewolenie opiera się na braku „dobrowolności„. Jeśli nie ma wolności, to nie ma dobra, bo wolność jest miłością, więc dobrem najwyższym, ale już wiemy od Erica Berna, że relacje są głównie oparte na potrzebie kontroli i posiadania. Stoi za tym nierozwiązana więź symbiotyczna z rodzicami. Pozbywanie się jej jest wyzwaniem.
Na pocieszenie: większość mieszkańców ziemi nie rozwiązuje „tej kwestii” nigdy, więc bez presji.
Czyli podstawą/bazą większości relacji jest lęk.

Jeśli pracowaliśmy – w terapii, na kursach, warsztatach, sami ze sobą, z terapeutą, z Jezusem, który stoi na czele „loży szyderców” – nad swoim poziomem miłości, przesuwając się po skali narcyzmu (każdy centymetr na tej skali to sukces) daje nam to nie prawo do oceny, ale pozwala odzyskać kompetencje w zakresie dostrzeganie faktów np. co do poziomu zaangażowania i motywacji partnerów, małżonków, ale też różnych ludzi wokół nas.
Czym istotnie jest to, co dostaję? Jakie są motywacje? Czy się na to godzę? Na co myślę, że zasługuję? Racjonalizuję to czy ufam temu co czuję? Usprawiedliwiam wszystkich i zawsze, czy w końcu stawiam na siebie?
Im bardziej w prawo na skali, tym większa potrzeba uzyskania od drugiej osoby podziwu przy jednoczesnej potrzebie kontroli.
Wtedy szuka się po prostu „źródła zasilenia”, które boostuje czyjeś ego. Kiedy usuwamy siebie, jako główne źródło zasilenia, niszczymy u danej osoby poczucie kontroli.
I to zawsze jest dla osobowości miażdżące. Np. dla mnie takie było w terapii – że nie dam rady kontrolować życia i istotnie nie mam kontroli nad niczym. Nie zniosłam tego najlepiej.
I najważniejsze jest to, żeby sobie uświadomić, że proces odbierania ludziom kontroli nad naszymi wyborami, decyzjami czy nawet nad nami samymi – jest równaczy z ich utratą iluzji, że kiedykolwiek ta kontrola była – inna niż iluzoryczna.
Kiedy więc upada iluzja, tj. przestajemy ją dla „dobra sprawy podtrzymywać” musimy zaakceptować to, że tak jak – być może sami kiedyś nie znieśliśmy tego najlepiej – tak inni również nie świętują, kiedy iluzje upadają. A od Rzeczywistości według Jezusa nie ma ucieczki. Zespół Queen to potwierdza.